Rozmawiałam przez telefon z kolegą lekarzem zatroskanym o zdrowie swoich dorosłych dzieci. Nie poprzestał na praktykowaniu medycyny w jedyny słuszny sposób, czyli ten nauczany na akademiach medycznych i szkoleniach organizowanych przez firmy farmaceutyczne. Dlatego próbując skutecznie pomóc pacjentom, przez lata poszerzał swą wiedzę na własną rękę.
Dziś, gdy chory obdarza go zaufaniem i przychodzi właśnie do niego po poradę, częściej sięga po leki homeopatyczne, czy inne alternatywne środki niż powszechnie stosowane leki alopatyczne, bo chce zainicjować bezpieczny proces leczniczy. Bezpieczny, to znaczy taki, który nie wiąże się z wystąpieniem groźnych dla zdrowia skutków ubocznych leków, ale i taki, który harmonizuje się z już rozpoczętymi wysiłkami podejmowanymi przez organizm.
Co do słuszności swojego postępowania nie ma wątpliwości, bo widzi efekty leczenia. Ale gdy problem zdrowotny dotyczy członka rodziny, pojawia się niepokój, że porada może nie przynieść od razu pożądanego efektu (bardzo często leczenie naturalne przynosi w pierwszej kolejności przejściowe objawy pogorszenia, przeczytaj dlaczego: Kryzys ozdrowieńczy w leczeniu naturalnym) i rodzina nie tylko zakwestionuje jego kompetencje, ale także sens leczenia holistycznego.
Dlatego już 2 tygodnie wcześniej, gdy pierwotna infekcja u brata, powikłała się w ciężkie zapalenie, w efekcie czego wylądował w szpitalu, zadzwonił do mnie, bo sprzedaję uodparniające suplementy diety, aby się skonsultować. Doradziłam. Suplement został kupiony i dziś właśnie znajomy dzwoni znów. I mówi, że brat, który dopiero co wyszedł ze szpitala leczony paroma antybiotykami, sterydami i Bóg wie czym jeszcze, ponownie wylądował w szpitalu, bo choroba tak gwałtownie powróciła, że się dusił i matka musiała wezwać pogotowie… I dalej mówi: „Spytałem, czy brał ten Transfer Factor od ciebie. A ona na to, że nawet nie otworzył opakowania. I wtedy odetchnąłem z ulgą, bo wiesz, jakby zaczął zażywać to byłoby, że to wina suplementu.”
Uff, przyznam, że i mnie ulżyło. Od razu jednak naszła mnie refleksja, jak bardzo oszaleliśmy wszyscy w tym dzisiejszym konsumpcyjnym świecie, w którym w przypadku leków liczy się natychmiastowy, jak to nazywam „efekt wybielacza”. Dziś – co widać chociażby w reklamach leków – „dobre środki” to pigułka w rodzaju pyramidonu*, którym faszerowana byłam w dzieciństwie. Czyli: „połknij, a zaraz spadnie gorączka”. Bo u mnie po niczym innym nie spadała.
Zupełnie wyzuto z naszej głowy zrozumienie, że objawy które nazywamy „objawami choroby”, są de facto oznakami zdrowienia i, że lecząc chorego, lekarz nie powinien blokować objawów (chyba, że bezpośrednio zagrażają życiu), ale z nimi współpracować w celu doprowadzenia procesu leczniczego do udanego końca!
I pomyślałam o odwadze lekarza, który aby wyleczyć pacjenta ordynuje mu leki, które początkowo zaostrzają objawy. I jeszcze o godzinach, jakie musi poświęcić temu pacjentowi w czasie tego procesu leczenia, będąc dyspozycyjnym zarówno telefonicznie, jak i w gabinecie, aby po prostu po ludzku wysłuchać i po raz kolejny uspokoić chorego mówiąc: „Leczenie przebiega pomyślnie”.
I o tym właśnie, jak ważna jest pozytywna komunikacja między lekarzem a pacjentem od razu napisałam na blogu kolejny wpis: Entuzjazm i odwaga lekarza kluczem do zdrowia pacjenta. Zapraszam.
*Dziś pyramidon (aminofenazon) jest już niedostępny. Wycofany z powodu bardzo silnej toksyczności. Uszkadzał nerki i watrobę.