Znów naszła mnie refleksja na temat stanu służby zdrowia. Znów po rozmowie z lekarzem. Na co dzień obserwuje, co dzieje się z chorymi, którzy wkroczyli na szpitalną ścieżkę leczenia i to go naprawdę przeraża. Czemu się tak dzieje? Czy to kwestia niedofinansowania służby zdrowia? Brakuje przecież pieniędzy na sprzęt, leki, zdrowe jedzenie dla pacjentów, godziwe wynagrodzenie dla personelu…
Przypomniałam sobie przypadki moich bliskich. Niektóre już opisałam, jak historię mojego teścia z guzem nerki, który stosując dietę dr Budwig 10 lat żył z guzem normalnie, aż do czasu, gdy nagle zmarła jego żona. Wtedy załamał się i trafił do szpitala. Lekarz nie rozpoznał depresji. Ignorował moje i męża zapewnienia, że teść do tej pory był zdrów, choć na USG od lat pojawiał się w nerce guz wielkości jajka. Że guz ten nie wpływał na jakość jego życia. Że przez te 10 lat od stwierdzenia guza, teść cały czas pracował, zajmował się domem, opiekował chorą żoną i jej mamą. Że nie leżał schorowany. Że dopiero od niedawna jest źle. Że półtora roku wcześniej żona przewróciła się w łazience, gdy on odśnieżał samochód i gdy wrócił do domu leżała już nieprzytomna. Że nie był w stanie pomóc. Że umarła po godzinie rozpaczliwej reanimacji.
Nie, w szpitalu zdecydowano, że problem teścia stanowi nowotwór stwierdzony 12 lat wcześniej.
„Do Taty 3-krotnie wysłano młodą, niedoświadczoną panią doktor, która – zgodnie z jego relacją – nie przebierając w słowach jasno dała mu do zrozumienia, że jego stan jest beznadziejny i że musi się zgodzić na proponowane leczenie: biopsję, operację, chemioterapię”.
(przeczytaj cały artykuł: „Historia Bogdana się kończy”)
Być może wspomniana młoda lekarka myślała, że kieruje nią odwaga, która nakazuje przekazać pacjentowi „prawdę”. Oczywiście jej „prawdę”. W istocie kierował nią strach przed klęską. Nie miała odwagi rozbudzić u pacjenta nadziei. Widząc USG z guzem nie wierzyła w możliwość uleczenia go. Nieistotne było dla niej to, co mówiła rodzina chorego. O szansach stanowiła wyłącznie statystyka. Śmiem twierdzić, że to ta młoda lekarka, wysłana do teścia po trzykroć, aby dać wsparcie, zabiła go. Ponieważ odebrała mu nadzieję.
Tymczasem mój teść był niezwykle prawą osobą. Kierującą się pasją, a nie interesem. Dlatego, gdy coś robił lub w coś wierzył, był przekonany, że to jest słuszne i umiał przekonywał do tych racji innych. I w ten sposób pomagał. To właśnie on wlał nadzieję w serca pana T. i jego córek.
U pana T. , nowotwór prostaty z przerzutami do wątroby, trzustki i kości rozpanoszył się tak, że w szpitalu przekazano im równie beznadziejną wizję, jak później mojemu teściowi. Desperacko szukając pomocy rodzina trafiła na naszego bloga i teść spotkał się z nimi. I to właśnie pod jego bezpośrednim wpływem pacjent i jego córki zdecydowali się zastosować naturalne metody leczenia. Mój teść – dr nauk metalurgicznych, nie medycznych – okazał wielki entuzjazm i odwagę. Nie zawahał się zarekomendować diety dr Budwig, a nawet sprzedawanych przez siebie suplementów. Później był z nimi w ciągłym kontakcie, bo chory, jak zrelacjonowała córka:
„Pierwszy miesiąc czuł się fatalnie – wymiotował i chudł. Stracił 10 kg wagi (miał nadwagę). Znajoma pani doktor powiedziała, że to jest normalne przy raku złośliwym, że u niej w szpitalu ludzie umierają ważąc 30 kg. Załamało nas to, ale dalej kontynuowaliśmy. Po miesiącu zrozumieliśmy, że organizm taty się po prostu bardzo intensywnie oczyszczał na skutek diety i preparatu. Potem było już tylko lepiej. „
Po 2 miesiącach markery nowotworowe PSA spadły panu T. z 98,22 ng/ml do 8,36 ng/ml. Po kolejnych dwóch miesiącach wróciły do zdrowej normy ( 1,7 ng/ml)! (przeczytaj relacje z leczenia pana T. tutaj: Dieta dr Budwig ? historia pana T. )
A co stałoby się, gdyby w tym tak trudnym czasie pogorszenia u Pana T. nie pojawiły się słowa wsparcia i pozytywna interpretacja objawów? Gdyby w otoczeniu pacjenta pojawiło się więcej sceptyków widzących bezsens podejmowanych wysiłków i interpretujących wszelkie symptomy jako postęp złośliwego raka?
Trzeba odwagi, żeby nie będąc Bogiem przekazać komuś, że to, co robi jest dobre. Trzeba odwagi, bo jeśli optymistyczna wizja się nie sprawdzi, ten, kto ją przekazał bierze na siebie odpowiedzialność – rozbudził przecież nadzieję, czyż nie tak?
Zupełnie inaczej ma się sprawa ze sceptykiem. Ten niczego nie obiecuje. Jednoznacznie daje do zrozumienia, że szanse marne, czyli de facto szans brak. Czy odpowiedzialności też brak?
Moim zdaniem na sceptyku ciąży dużo większa odpowiedzialność za niepowodzenie niż na optymiście. Nie wykorzystał swojej szansy na przeciągnięcie chorego na „jasną stronę mocy”. A że mógł, to już medycyna wie!
W doskonałej książce „Cień Hipokratesa”, autor Dawid H. Newman wylicza najcięższe grzechy współczesnej akademickiej medycyny. W rozdziale „Nie wierzymy w reakcję na znaczenie. Paradoks placebo” przypomina historię jednego ze swoich pacjentów z kolką nerkową:
„…twarz była blada. Pocił się, zaciskał zęby i trzymał się za bok. Wiercił się, nie mógł znaleźć wygodnej pozycji i powiedział, że czuje się tak, jakby ktoś uderzył go mocno w plecy. (…)
Kiedy pielęgniarka podłączyła go do kroplówki, położyłem mu dłoń na ramieniu i popatrzyłem prosto w oczy.
– Zaraz poczujesz się lepiej Ben. Mamy tyle leków przeciwbólowych, że twój ból nie ma z nimi żadnych szans. Nie martw się, wiemy jak sobie z nim poradzić.
Ben spuścił głowę i wziął głęboki ofddech. Kiedy popatrzył na mnie po jakiejś minucie, jego twarz znowu nabrała kolorów. Spojrzał na kroplówkę i zobaczył, jak płyn spływa do żyły. Popatrzył na mnie.
– Ma Pan rację, panie doktorze, od razu lepiej.
Nie powiedziałem mu, że kroplówka zawierała wodę i że jeszcze nie podaliśmy mu lekarstwa przeciwbólowego.”
Autor przywołuje też „przypadek badawczy” opisany w książce „Meaning, Medicine and the „Placebo Effect” przez antropologa Daniela Moermana:
„Moerman opisuje badanie, w którym przeciwbólowe zastrzyki placebo podano dwóm grupom pacjentów w niemal identycznych okolicznościach. W pierwszej lekarzowi powiedziano, że nie ma szans, żeby został podany „prawdziwy” lek odurzający. W drugiej miała istnieć możliwość, że pacjentowi zostanie podany narkotyk. W obu grupach podano tylko placebo, ale zadziałało ono znacznie silniej w drugiej grupie, kiedy lekarz wierzył, że zastrzyk może zawierać lek odurzający. Choć oddziaływanie było różne w tych przypadkach, jedyna różnica polegała na tym, w co wierzył lekarz.”
Te dwa cytaty powinny powiedzieć wszystko, co myślę na temat ogromnej roli lekarza dla powodzenia leczenia u pacjenta. Od tego CO lekarz PRZEPISUJE pacjentowi, ważniejsze jest CO mu KOMUNIKUJE. Zarówno werbalnie, jak i mową ciała.
Lekarzu,
nawet jeśli studiowałeś medycynę, która nie potrafi uleczyć z raka w III stadium, NIE WOLNO CI, pod żadnym pozorem nie wolno powiedzieć choremu, że nie ma szans wyzdrowieć. Bo wówczas stawiasz się w roli Boga. Złego… Niemiłosiernego… I co gorsza, Twoje słowa mają moc sprawczą.
Trzeba odwagi, ale trzeba i silnej wiary – przekonania w to, że posiada się odpowiednie instrumentarium. Że zaleca się dobre środki.
Jeśli wierzysz w chemioterapię, zalecaj ją drogi onkologu z uśmiechem! Twój szczery, nie udawany (!), entuzjazm w połączeniu z chemią może przynieść zaskakująco pozytywny efekt! Ale jeśli tak, jak mój znajomy lekarz po studiach zorientujesz się, że nie masz czym leczyć pacjentów, bądź uczciwy i nie stosuj narzędzi, w które nie wierzysz. Poszukaj innych środków, które zastosujesz u chorych z entuzjazmem. One są. Jednych przekona akupunktura, drugich tradycyjne polskie ziołolecznictwo (które należy na gwałt chronić przed wyginięciem!).
Jest w czym wybierać. Każda kultura wypracowała swoją sztukę medyczną. Skuteczną nawet w przypadkach dziś uznawanych za nieuleczalne, choć nie badaną metodami klinicznymi. Dziś odkrywamy te sztuki na nowo, gdy pod mikroskop trafiają znane i stosowane od wieków czosnek, kurkuma i wiele, wiele innych. Ale jeśli tradycja to Twoim zdaniem wsteczność, szukaj w najnowszych publikacjach medycznych. Na własną rękę. Bo to ma być instrumentarium skrojone na Twój entuzjazm. Na Twoją miarę. Nie na marketing farmaceutyczny czy urzędowe procedury…
Nie bójmy się okazywać sobie entuzjazmu w przekazywaniu dobrych wiadomości, w optymistycznym interpretowaniu „znaków na ziemi i niebie”. Oduczmy się wytykać optymistów palcami jako winnych niepowodzeń. Zacznijmy wstydzić się sceptycyzmu.
Entuzjazmem dysponuje każdy. Jeśli jesteś subiektywnie przekonany, że Twoja rada może obiektywnie pomóc w ten sposób, że rozbudzi entuzjazm u innych, bądź odważny i dziel się nią. Choremu może pomóc nie tylko lekarz, ale i znachor, szaman, bioenergoterapeuta… a także członek rodziny. Śmiem twierdzić, że to właśnie na entuzjazmie opierała się skuteczność słynnych lekarzy wyprowadzających chorych z beznadziejnych przypadków raka: dr. Gersona, dr. Budwig, dr. Kelley’ego. Niestety na szpitalnych oddziałach, nie tylko onkologicznych entuzjazmu brak 🙁
Do tego, żeby okazać pacjentowi entuzjazm i odważnie wejść w rolę kompetentnego autorytetu, czego chory oczekuje najbardziej, potrzebny jest czas. Zarówno czas spędzony w gabinecie w czasie przeprowadzania czynności diagnostycznych, jak i czas spędzony w gabinecie przed i po nich. Czas na życzliwą rozmowę z pacjentem, który umożliwi lekarzowi szersze rozpoznanie chorego, jego choroby i jego oczekiwań. Potrzebny jest też czas ekstra, który lekarz zapewni pacjentowi w razie, gdy ten czymś się zaniepokoi. Możliwość przeprowadzenia ze swoim lekarzem rozmowy telefonicznej w czasie wątpliwości, może stanowić prawdziwy przełom w leczeniu. To ważne utwierdzenie, że podąża się właściwą drogą. Konieczne uspokojenie zestresowanego umysłu i zapewnienie go: „A ty Mózg, produkuj dalej endorfiny i jeszcze co tam uważasz dobrego. Mój lekarz wszystko kontroluje!”.
PS. O efekcie placebo i nocebo możesz przeczytać tutaj: Zaangażowanie chorego we własne leczenie